Jak mogłoby
głosić znane przysłowie, gdyby istniało, nawet najlepszemu
piekarzowi trafi się czasem zakalec. Parafrazując można
stwierdzić, że i najlepszemu browarowi trafi się czasem kiepskie
piwo... A niestety AleBrowarowi moim zdaniem w ostatnim czasie
trafiły się aż cztery. Dwa nowe piwa z serii single hop (czyli z
dodatkiem tylko jednej odmiany chmielu), polskie IPA oraz John
Cherry. Ale do rzeczy.
Jedno muszę przyznać: nazwa strasznie mi się podoba. Lubię gry słów. Ale czym do cholery jest ta babcia na etykiecie? W jaki sposób ma się ona kojarzyć z:
1. Polskim Chmielem
2. India Pale Ale
3. Sasem
4. Czymkolwiek innym związanym z tym piwem?
Zawsze uważałem się za osobę kreatywną i pełną wyobraźni, ale tutaj czuję się zagięty. Właściwie jedyne, co mi przychodzi do głowy, to może przedstawienie polskiego chmielu jako tradycyjnego i konserwatywnego w stosunku do fali hamerykańców? Nie wiem. Wiem natomiast, że piwo niestety nie przypadło mi do gustu. I o ile słyszałem, że wersja zapodana na Warszawskim Festiwalu Piwa, o tyle degustowane przeze mnie wcześniej wersje beczkowe i butelkowe pozostawały sporo do życzenia. Wersja z beczki nie miała w ogóle piany, obu wersjom brakowało jakiegoś wyraźnego aromatu. Nie brakowało im za to goryczki – a właściwie ordynarnej mocnej goryczy, trawiasto-łodygowej, zalegającej, nieprzyjemnej, jak miód z ucha. Nie był w stanie tego skontrować owocowo-landrynkowy smak piwa, który trochę przedzierał się przez goryczkę.
No dobra, nie jest aż tak źle, ale picie tego nie sprawiło mi jakiejś szczególnej przyjemności. Ale – jak napisałem wcześniej – ponoć można trafić lepszą warkę. Ja nie trafiłem.
Moja ocena: 5/10
Single Hop HBC 430
Nie jestem jakimś wielkim fanem idei
single hopów, ale dajmy temu piwu szansę. Chociaż grafik chyba
płakał, jak projektował. No i niestety. Ten sam problem, co w Hop
Sasa. Aromat ledwo wyczuwalny. Goryczka za mocna i zbyt zalegająca,
w dodatku nie w tym fajnym, orzeźwiającym, cytrusowo-żywicznym
typie. Nie jest odpowiednio skontrowana słodowością, przysłania
właściwie wszystko. Poza jednym – odalkoholowym, trochę
rozpuszczalnikowym posmakiem... Nawet piana w tym piwie jest nie
taka, jak być powinna. I jasne, to nie jest tak, że piwo jest
niedobre. Bo nie jest. Ale na rynku jest dostępnych wiele
smaczniejszych piw, także z tego samego browaru.
Wersja beczkowa smakowała mi bardziej. Ale tutaj oceniam wersję butelkową.
Moja ocena: 5/10
Wersja beczkowa smakowała mi bardziej. Ale tutaj oceniam wersję butelkową.
Moja ocena: 5/10
Smakowało mi trochę bardziej, niż kolega 430. Ale tylko trochę. Goryczka jak dla mnie ponownie niezbalansowana i nieco zalegająca, ale sama w sobie jest przyjemniejsza, w typie mniej, hmmm, łodygowym, a bardziej rześkim. Ale, jak wspomniałem, tylko trochę. Dalej jest ściągająca i dominująca. Aromat jest za to nieco przyjemniejszy; da się wyczuć cytrusy czy melona... Całość też wydaje się trochę lepiej zharmonizowana. Ale dalej nie jest to piwo, po które z chęcią sięgnę, mając do wyboru wiele innych, ciekawszych, smaczniejszych.
Moja ocena: 5,5/10
John
Cherry
Ach, tak rzadkie u nas komercyjne piwo w stylu sour ale – czyli kwaśnym. Na zachodzie ten styl staje się coraz modniejszy, więc nie mogą dziwić próby uwarzenia tego piwa także u nas. I nie ukrywam, że lubię piwa w tym stylu; chociaż dla innych mogą smakować jak ocet. A John Cherry smakuje jak... Kompot. Kwaskowaty, wiśniowy kompot. Kwasek jest na niższym poziomie, niż się spodziewałem, ale właściwie nie powinno to dziwić - jest kontrowany przez słodki smak soku, ponadto nie wiem, czy polscy piwosze są gotowi na wykręcającego mordę sour ale'a Posmak drewna, trochę przypominający rozgryzanie ołówka. Ale być może sobie go zmyśliłem, gdyż mój mózg kojarzy kwaśny smak z innymi wypitymi przeze mnie, ale leżakowanymi w beczkach sour ale'ami. Goryczka praktycznie niewyczuwalna.
Z tym piwem jest taki kłopot, że znajdujące się w butelce drożdże przefermentowują cukry zawarte w soku, który do tego piwa został dodany – więc im dłużej leży, tym staje się mniej słodkie, mocniej nagazowane i w końcu... Wybucha! To nie żart – ciśnienie spowodowane przez fermentujące sok drożdże rozsadza butelkę. Jeśli jakaś Wam się ostała – lepiej szybko ją wypijcie... Albo schowajcie do lodówki.
Moja ocena: 7/10
Serio nie rozumiesz dlaczego babcia? Hopsasa to przecież takie babcine powiedzonko, aż chce się je wcisnąć do jakiegoś "szła dzieweczka do laseczka" czy innej przyśpiewki grupy wiekowej 60+. Chyba jesteś aż zbyt kreatywny, skoro tak oczywiste skojarzenie nie przyszło Ci do głowy :)
OdpowiedzUsuńDo mnie babcia tak nie mówiła, to pewnie dlatego :(
UsuńTeraz już wiem jak smakuje miód z ucha. :) Dzięki :)
OdpowiedzUsuńSmacznego!
UsuńNie, dzięki, nie skorzystam. Jakoś nie przekonałeś mnie swoim miodkowym doświadczeniem.
OdpowiedzUsuńCześć! Babcia Hopsasa z Trapezfiku to krewna Tytusa de Zoo! Choć związku z piwem per se też nie widzę (harcerze w końcu nie piją i nie chcą drinka!)
OdpowiedzUsuń