wtorek, 5 listopada 2013

Jestem mateistą

     Jestem mateistą. Nie, to nie jest jakaś straszna religia polegająca na zjadaniu dzieci czy tańczeniu polki wokół ogniska. Jestem mateistą, czyli fanem yerba mate. Fanem to może za duże słowo – ale piję ją w pracy, zabieram (obok piwa) na górskie wycieczki, raczę się nią w domu czy czasem w herbaciarni (tak! Chodzę nie tylko do pubów. Czasem.). Ale w życiu nie wpadłem na pomysł, żeby... Oba moje ulubione "napoje" zmieszać ze sobą. Owszem, robiłem mieszankę mate z miodem, cytryną, miętą, sokiem czy lemoniadą, ale z piwem? Piwowar z czeskiego browaru U Bizona nie miał jednal takich wątpliwości i uwarzył piwo o nazwie "Pivo Yerba Mate's". Jak smakuje taki wynalazek?


     Najpierw małe wyjaśnienie, gdyż nie każdy musi wiedzieć, co to jest yerba mate. W wielkim skrócie: jest to napar powstały (zwykle) na bazie zmielonego/pociętego ostrokrzewu paragwajskiego i pity od wieków przez mieszkańców Ameryki Południowej. Kojarzycie programy z Wojciechem Cejrowskim? Często w swoich programach popija tajemniczy napój, czyli właśnie yerbę, z naczynia podobnego do tego, jak to widoczne na zdjęciu. Yerba działa pobudzająco – zawiera sporo kofeiny (nawet na etykiecie piwa podano jej zawartość), jednocześnie zawierając sporo witamin, mikroelementów i innych pierdół, które ponoć są niezbędne do życia. W przeciwieństwie do kawy yerba zabija uczucie głodu, nie wypłukuje magnezu i nie powoduje, że nasze zęby wyglądają, jakbyśmy gryźli węgiel. Ma tylko jeden mankament. Jest paskudna.

     Kiedy za pierwszym razem spróbowałem yerby, miałem wrażenie, że piję wodę, którą zalano popielniczkę, następnie wrzucono do niej przygniecione buciorem błoto i na wszelki wypadek dodano jeszcze kilka petów. Przyzwyczaiłem się do tego smaku dopiero po jakimś czasie, ale nawet dziś nie mogę powiedzieć, że jest to napój smaczny (przynajmniej kiedy piję wersję bez żadnych dodatków). Tym bardziej nie jestem sobie w stanie wyobrazić, jak może smakować piwo z yerba mate. No to do dzieła!

     Pierwsze, co uderza w nos, to niestety mocny diacetyl, czyli popularne masełko. Zaraz za nim czuć delikatną wędzonkę i właściwie tyle. Aha, czyli mamy do czynienia z piwem wędzonym (zdarza się też, że yerba mate jest wędzona – może takiej użyto tutaj i nie tylko słód był wędzony). Piana powstała szybko i równie szybko opadła – i nie ma po niej żadnego śladu. W smaku mamy tutaj do czynienia z całkiem przyjemnym wędzonym piwem. Wędzonka jest bardzo delikatna i na pewno nie zadowoli fana Schlenkerli, ale z drugiej strony jej mocniejszy smak przykryłby... No właśnie. Ziemistość. I yerbowatość (?). W tym piwie faktycznie wyczuwalny jest smak yerba mate! I to całkiem przyjemny. Do tego jest też lekka kwaskowatość, która w połączeniu z wodnistością tego piwa daje przyjemny, orzeźwiający napój. Brak niestety na etykiecie informacji, w jaki sposób i kiedy dodano yerbę, w jakich proporcjach itd. Ale raczej nie jest to "yerba radler", tylko właśnie wędzone piwo z dodatkiem yerby, co nadaje jej ten typowy, charakterystyczny posmak.  

Ciekawe, jakby szef zareagował, gdybym w pracy zamiast yerby popijał właśnie to piwo?

Moja ocena: 7/10

2 komentarze :

  1. Hmmm, ohydny diacetyl znany z półwytrawnych czerwonych win połączony z ziemistością i rozmoczonym petem a'la yerba mate kontrastujesz z orzeźwiającą kwaskowatością posypaną wędzonką a'la Majer. To brzmi jakbyś jakbyś wyrób szynkopodobny z niskiej półki supermarketu podał w popielniczce pełnej depresyjnie jesiennego błota i zapił spritem. Nawet pokładając ufność w mój zaprawiony życiem muzyka żołądek, rozstawiłbym miski w strategicznych punktach mieszkania (tzw. "puke pointy"), żeby przy ewentualnych torsjach spowodowanych degustacją tego piwa zachować resztki godności i nie zrzygać się do kufla (na pewno dodałoby to wywarowi kwaskowatości:P). Przy czym tym Ty, niczym wyjątkowo męski bohater memów internetowych po degustacji wystawiasz temu objawieniu czeskiego absurdu wysoką notę 7. Fuj, ale dobre? Muszę spróbować!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że ta nota pochodzi właśnie stąd, że obawiałem się okrutnego w smaku i zapachu napoju, który spowoduje napad epilepsji, sepsę i śmierć kliniczną, a miast tego otrzymałem całkiem niezłą rzecz, którą chętnie popijałbym na imprezie, gdyż działa podwójnie - pobudza kofeiną i alkoholizuje nienachalnie, jednocześnie niosąc całkiem nietuzinkowe doznania smakowe.

      No i jednak przyzwyczajenie do yerby robi swoje. Może to podświadomie działa tak, że czując ten - niekoniecznie będący ambrozją - posmak automatycznie pobudzam w mózgu receptory odpowiedzialne za odczuwanie przyjemności i cokolwiek z dodatkiem yerby by mi smakowało? Wołowe flaki, żywa ośmiornica, martwe szczeniaczki z naczosami i sokiem ze śmieci? Byle z yerbą!

      Usuń