czwartek, 8 stycznia 2015

A może Serbia?

     Podróże. Od dziecka uwielbiałem podróżować. Najpierw z rodzicami, potem sam bądź w towarzystwie. Jako 17-latek założyłem plecak, pożegnałem się z rodzicami krótkim "do zobaczenia za jakiś czas" (ciekawe, że nie mieli nic przeciwko) i ruszyłem w Polskę. Zjeździłem ją od gór po morze, od Odry po Bug, poznając wielu ludzi, odwiedzając wiele ciekawych miejsc. Jednak Polska to za mało i ciągnęło mnie (i wciąż ciągnie) dalej i dalej poza jej granice... W trakcie studiów podróżowałem bardzo dużo, w niektórych miejscach zatrzymując się na kilka tygodni, a nawet miesięcy (do dziś zachodzę w głowę, jak udało mi się te studia skończyć w terminie). Teraz z racji obowiązków zawodowych dalekie wyjazdy już nie są takie proste i spontaniczne, jednak w zeszłym roku udało mi się kilka razy wyskoczyć w różne miejsca Ukrainy, przejechać się do Czech czy na Słowację (co nie jest trudne, zważywszy że mieszkam w Katowicach), odwiedzić znajomego na Węgrzech, zobaczyć po raz pierwszy w życiu Barcelonę czy spędzić Sylwestra i Nowy rok w Serbii. I kilkoma – piwnymi i nie tylko – ciekawostkami o tym kraju chciałbym się z Wami podzielić.


     Z czym się Wam kojarzy Serbia? Właściwie niewiele wiadomo u nas o tym kraju. Pierwsze skojarzenie: wojna. Wojna w byłej Jugosławii, bombardowania NATO, konflikty na tle narodowościowym. Kolejne skojarzenia: fanatyczni kibice piłkarscy (wszak u nas na setki odpalonych rac mówi się „bałkański klimat”), kraj patriotów lub – jak kto woli – nacjonalistów, pięknych kobiet. I kraj tranzytowy w drodze do Chorwacji czy Czarnogóry. Kiedy pytałem znajomych o ich skojarzenia z Serbią sugerowali też, że jest to dziki kraj. Nic bardziej błędnego.

     Jedna uwaga: swoje wrażenia piszę z punktu widzenia Belgradu, stolicy Serbii. Być może gdzieś dalej, na prowincji, sprawy mają się inaczej. Jednak w Belgradzie ludzie są niesamowicie uprzejmi i pomocni! Do tego świetnie mówią po angielsku. A jak nie mówią, to przynajmniej próbują się dogadać; a mieszaniną wymachiwania rękami i polskiego można tam się dogadać z właściwie każdym. Wracając do uprzejmości - dość powiedzieć, że nocowaliśmy u dziewczyny, która nigdy wcześniej nie widziała nas na oczy – kolega poznał ją przez forum jakiejś gry komputerowej i wystarczyło jej to, by wpuścić kilka obcych osób z dalekiego kraju do swojego mieszkania i zagwarantować im kilkudniowy nocleg... Ponieważ kraj nie jest nastawiony na turystów, każda osoba mówiąca w innym języku w knajpie czy w busie wzbudza niewielką sensację; czasem kończącą się na zdziwionych spojrzeniach, a czasem zaproszeniach do wspólnej rozmowy, imprezowania czy zostania znajomymi na Facebooku. Chęć pomocy obcokrajowcowi była silna do tego stopnia, że jedna dziewczyna sama do mnie podeszła pytając się, czy może nam pomóc, bo wygląda na to, że się zgubiłem (co było częściowo prawdą)!


     Częściowo, gdyż wiedziałem gdzie jestem, ale nie wiedziałem, gdzie jest szukane przeze mnie miejsce. A polowałem na Kabinet Brewery, czyli jedyny belgradzki (właściwie okołobelgradzki) browar rzemieślniczy warzący „górniaki”. A kto wie - może i jedyny w całym kraju! Wprawdzie z jego piwami miałem do czynienia już wcześniej (dzięki Michał jeszcze raz!), jednak możliwość spróbowania ich u źródła, porozmawiania z obsługą czy piwowarem oraz wypicie tych, których jeszcze nie znałem, stanowiły nie lada atrakcję. Niestety, miejsce to było zamknięte. Zamknięty był również pub Aloha, podobno piwnie najbogatsze miejsce w całym Belgradzie.

     Na szczęście wspomniana wyżej dziewczyna na odchodne dodała, że jeśli lubimy dobre piwo, powinniśmy odwiedzić lokal o nazwie Berliner. Potem ktoś nam powiedział, że jest to jedno z najdroższych miejsc w Belgradzie; nie wiem, czy to była prawda, ale cena za duże piwo koncernowe w okolicach 8 zł to w Belgradzie nie jest nic niezwykłego (podobnie jak takie samo piwo za 4 zł, gdy znajdzie się przyjemną spelunkę). Niemniej poza tym dało się tam napić lanego Hoeggardena (chociaż w dzień, gdy tam byliśmy, akurat się skończył), oraz pewnego wyboru piw butelkowych. Tych na oko 50-60 rodzajów piwa u bywalców naszych multitapów może wzbudzić uśmiech politowania, jednak tam zostało to rozbite na niewielką książeczkę posortowaną według krajów pochodzenia piwa. Najwięcej niestety było wszelkiej maści zagranicznych koncernówek, ale były również piwa z wyżej wymienionego Kabinetu oraz z jakiegoś nieznanego przeze mnie wcześniej niemieckiego browaru rzemieślniczego (piwa widoczne na zdjęciu). Ale przyznam, że nie znając go wcześniej, wiele nie straciłem - było mocno średnie.


     Miejsce jest tak popularne, że na stolik trzeba czekać przynajmniej godzinę (my nie doczekaliśmy i piliśmy na stojąco przy jakimś parapecie), a wystrój jest mocno... Hipsterski. Co ciekawe, miałem wrażenie, że w lokalu jest o wiele (dwu-trzykrotnie) więcej kobiet (ładnych!) niż mężczyzn. Nietypowy jak na pub jest też sposób składania zamówienia: piwa nie kupuje się przy barze, jest pełna obsługa kelnerska. Nawet przy parapetach. Mimo że w lokalu nie można – poza kiełbasą – nic zjeść.

     Ale nie jest to problem, gdyż w Belgradzie funkcjonuje mnóstwo fast-foodów serwujących lokalne przysmaki. Budki z kosztującą kilka złotych pljeskavicą, czyli czymś w rodzaju grillowanego hamburgera z dowolnie wybranymi dodatkami, są na każdym rogu. Równie łatwo jest także kupić całą masę innych serbskich fast foodów, składających się głównie z mięsa, mięsa zawiniętego w mięso, mięsa zawiniętego w mięso z mięsem. Z dodatkiem mięsa. Serio: Serbowie kochają mięso. Wegetarianie muszą tam mieć przekichane. Również na wielodaniowej kolacji, na którą zostaliśmy zaproszeni przez serbską rodzinę (pozdrawiam Mirę i Urosa, może czytacie te słowa!) większość potraw stanowiło mięso w różnych postaciach. Na stole królowała jednak przede wszystkim sarma, która przypomina nasze "gołąbki" – ale bez sosu pomidorowego, za to skąpane w sporych kawałkach boczku i ziemniaków. Pyszny był też ajvar, czyli krem z papryki z różnymi dodatkami (Węgrzy robią go trochę inaczej) oraz sałatki z fasoli, mięsa, cebuli i jeszcze innych rzeczy, oraz takie zwące się ruską i francuską, tym razem bezmięsne. No i oczywiście domowa rakija, czyli owocowa wódka, w kilku różnych wersjach. Od Miry, a później również od naszej gospodyni Maji (tutaj kolejne pozdrowienia!), dostaliśmy jej jeszcze kilka litrów na do widzenia...

     Bardzo do gustu przypadł mi też kajmak, który w Serbii oznacza coś innego, niż u nas – słono-słodki owczy ser (edit: to nie jest ser, to po prostu kajmak), podany nam z upieczonym ciastem kukurydzianym (o ile mnie pamięć nie myli) oraz przyrządzonym własnoręcznie przez Mirę chlebie z dodatkiem zrobionej przez jej ojca kiełbasy dojrzewającej. Co ciekawe, niektóre potrawy są identyczne jak u nas, a nawet nazywają się tak samo: np. knedle. Podobnie było w przypadku nazw owoców (oraz wielu innych słów): brzmiały one identycznie lub bardzo podobnie jak u nas. W ogóle, jak zagłębialiśmy się w niuanse lingwistyczne, okazywało się, że nasze języki są do siebie bardzo podobne.

     Serbia jest krajem prawosławnym, więc Boże Narodzenie przypada tam dwa tygodnie później, niż u nas. I poza tradycyjnym spotkaniem rodzinnym i wyżerką mają także ciekawy, trochę pogański zwyczaj. Otóż tradycyjnie głowa rodziny rano idzie do lasu, znajduje dąb, obsypuje jego gałąź ryżem i obcina ją tak, by upadła w kierunku wschodnim (dzisiaj mało kto chodzi do lasu, gałęzie można kupić od ulicznych sprzedawców). Ściętą czy kupioną gałąź, zwaną badnjak, miesza się ze słomą, a następnie niosąc w prawej ręce zanosi się ją przed wejście domu. Wieczorem kawałki badnjaka rozsypuje się w domu, a każdy z gości wieczerzy rzuca na nią coś od siebie – owoce, orzechy, słodycze czy miód, jednocześnie... Gdacząc przy tym jak kura. Dzieci biegają po słomie udając kurczaki i zbierają słodkości. Ciekawe.

     Ciekawie też prezentują się pozostałości wojny, które gdzieniegdzie jeszcze można zobaczyć. Np. przy jednej z głównych ulic miasta, gdzie w budynek jednego z urzędów trafiła bomba – celowo nie odbudowano konstrukcji, by przypominać o krwawej historii tego kraju. Czasami, gdy narzekamy na naszą historię, warto zwrócić uwagę, że tuż pod naszym nosem, w kraju bardzo podobnym do naszego, historia ta była dużo bardziej dramatyczna. Z tego też powodu wiele kamienic jest odrapanych i zaniedbanych – Serbowie w XX i XXI wieku właściwie jeszcze nie zaznali spokoju, przez kraj przetaczały się wojny, przesiedlenia, zamieszki i morderstwa (kilka lat temu zastrzelony został premier tego kraju), więc w ludziach ciągle tkwi poczucie, iż nie warto o nic dbać – bo i tak prędzej czy później ktoś przyjdzie i to zabierze albo zniszczy.

     Jeśli chodzi o zabieranie, to jeszcze do niedawna z wycieczek zagranicznych przywoziłem właściwie wyłącznie wspomnienia. I czasem nowe blizny na twarzy albo złamany nos. Nie miałem nawet w zwyczaju robić zdjęć czy przywozić pamiątek... Wolałem (i chyba nadal wolę) chłonąć kulturę i poznawać ludzi. Nawet piwo zacząłem przywozić sobie stosunkowo niedawno. A z Serbii z piwnych rzeczy niestety nie za bardzo było co przywozić – trzech pozostałych piw z Kabinet Brewery udało mi się spróbować w Pubie Cirkus, gdzie mimo pokaźnej kolekcji belgijskich butelek na półkach z piw zagranicznych można było napić się właściwie tylko Erdingerów, kilku belgów i lanego Grimbergena. Ale na belgradzkiej piwnej pustyni, gdzie poza eurolagerami bardzo podobnymi w smaku do naszych bardzo trudno coś znaleźć, i Erdinger ryba.

     W Belgradzie można napić się także piw z jeszcze jednego małego browaru: Black Turtle. Jasny i ciemny lager, a do tego cała masa różnych piw smakowych, owocowych. Niestety wszystkie one były mocno maślane, dla mnie za mocno, a i poza tym nieciekawe, więc skończyło się na wypiciu w celach kronikarskich po jednej sztuce i skierowaniu się do innego pubu.

     Chodząc zarówno bocznymi, jak i głównymi uliczkami momentami jednak trochę smutno się robiło, gdyż po ulicach biegało sporo bezpańskich psów; podobno Serbowie nie mają w zwyczaju ich sterylizować, a gdy te się znudzą, są po prostu wyrzucane na ulicy. Wprost na ulicę niestety wyrzucane są często także śmieci, stąd niektóre miejsca były naprawdę mocno zaśmiecone. Jeśli dodać do tego wszechobecne graffiti, to można czasem odnieść wrażenie, że jest się w okrutnym slamsie, a nie w centrum wielkiego miasta. Inna sprawa, że taka np. Barcelona bywa niejednokrotnie zapaskudzona jeszcze bardziej.

     Na koniec kilka obserwacji: często poziom zamożności kraju można poznać po samochodach, jakie jeżdżą po ulicach. W Belgradzie wygląda to podobnie, jak w Polsce: trochę rozsypujących się wraków (widziałem Yugo!), trochę luksusowych pojazdów (ale mniej, niż w Polsce) i sporo samochodów klasy średniej; tak samo, jak w Polsce. Obserwacja druga: w busach nikt nie kasował biletów. Idąc więc za radą Miry, my również nie kasowaliśmy. Obserwacja trzecia: w Serbii po przybyciu do kraju, gdy jest się obcokrajowcem, trzeba się zameldować na policji; nam jednak policjanci odmówili meldunku, gdyż nie chciało im się wypełniać papierków i poradzono nam, żeby w razie czego mówić innym policjantom, że właśnie przyjechaliśmy :) Cyrylica jest tak samo popularna, jak alfabet łaciński; nawet drogowskazy są napisane w obu alfabetach. I obserwacja ostatnia: Serbowie bardzo często myśleli, że jestem Rosjaninem. Ale tam to nie jest takie złe, gdyż Rosja jest tam uwielbiana, a na ulicach można kupić koszulki czy kubki z Putinem...

     A o piwach z Kabinet Brewery pisałem tu: >>klik<<


P.S. Wspomniałem o tym, że Serbia nie jest dzika. Bo nie jest. Właściwie poza trochę trudnym do opanowania dla obcokrajowca ruchem ulicznym (wszyscy trąbią, pchają się na trzeciego, i jeżdżą zderzak w zderzak) kraj jest bardzo spokojny i przyjazny. I na pewno dużo bardziej „okiełznany”, niż często odwiedzana przeze mnie Ukraina...

P.P.S. Co nie jest zaskakujące, drogi są kiepskiej jakości. Co jest zaskakujące, w okolicy czeskiego Brna autostrada była jeszcze gorsza, niż ta serbska. Więc wcale nie jest źle.

P.P.P.S. Północ Serbii jest koszmarnie płaska. I pusta. Po horyzont pola płaskie, jakby ktoś je walcem wyrównywał. To musi być przerażające dla kogoś z lękiem przestrzeni. Ja jestem człowiekiem gór, więc dla mnie to było dziwne.

P.P.P.P.S. A wracając do domu wziąłem do samochodu autostopowicza. Po raz pierwszy w życiu. Że też się nie bał w środku nocy wsiąść do wielkiego czarnego auta i gościa z blizną w na twarzy...

P.P.P.P.P.S. Volim Serbia! W lecie na pewno tu wrócę!





Brak komentarzy :

Prześlij komentarz