czwartek, 27 listopada 2014

W różnorodności siła!


     Początek tzw. domówki. Typowa sytuacja: kto przyniósł sobie piwo chowa je do lodówki, kto wódkę – do zamrażarki. Kto wino – ten od razu biegnie po korkociąg. I nieodłączne zdziwienie któregoś współbiesiadnika: czemu masz każde piwo inne? O ile nikt już się nie dziwi, że na imprezę ktoś przychodzi niekoniecznie z najtańszym czteropakiem z pobliskiego sklepu z sympatycznym płazem albo mniej sympatycznym robakiem, o tyle widok plecaka czy torby z butelkami o różnych kształtach i rozmiarach to dla niektórych już widok niecodzienny.



      -No jak to? Przecież jest piwo, które Ci smakuje, to dlaczego nie pijesz tylko jego? Albo: dlaczego nie pijesz swojego ulubionego piwa? 

      Cóż... Nie wiem, jak Wy, ale ja nie mam swojego ulubionego piwa. Raz mam większą ochotę na stouta, innym razem IPA'ę – a bywa, że i na zwykłego, chamskiego, jasnego lagera... Poza tym – picie w kółko tego samego jest po prostu nudne. Lubię pierogi ruskie, ale nie wyobrażam sobie jeść ich co tydzień. Szybko by mi zbrzydły. Oczywiście porównanie spożywania używki (którą niewątpliwie jest piwo) do jedzenia jest nieco na wyrost, ale wystarczy, by zrozumieć o co chodzi. Brak różnorodności, monotonia w otaczającym nas świecie – także świecie piwa – jest zabójcza. A przynajmniej nużąca. 

      Tak, lubię mieć każde piwo z innej parafii. W innym stylu, z innego browaru. W ciągu jednego wieczora czy to w knajpie, czy w nieknajpie bardzo rzadko zdarza mi się sięgnąć więcej niż raz po takie same piwo – nie po to jest na rynku taka różnorodność marek, stylów i gatunków, by pić w kółko jedno i to samo! Bo czym by się to różniło od zakupów w czasach, gdy można było kupić piwo w każdym stylu – pod warunkiem, że był to jasny lager... 

      Kolejna sprawa – wprawdzie odczuwana wewnętrznie konieczność spróbowania każdej nowości na piwnym rynku już dawno mi minęła, to jednak kiedy stoję przy półce w piwnym sklepie (a czuję się wtedy jak dziecko w sklepie z zabawkami) staram się wziąć coś, czego jeszcze nie znam. Warto poszerzać piwne horyzonty – jest ryzyko, że trafię na śmierdzącego mokrą kozą kwasiżura, ale dużo większa szansa, że trafię na coś przyzwoitego – a może i wybitnego. 

      I jeszcze – nawet fantastyczne piwo, pite w liczbie np. 6 butelek z rzędu, szybko przestaje cieszyć. Przestaje smakować. Staje się obojętne. Język przyzwyczaja się do smaku; jeśli jest np. świetnie nachmielone na goryczkę – z każdym kolejnym łykiem czujemy to coraz słabiej. Tak jest skonstruowany nasz organizm i nic na to poradzić nie można. Im dłużej siedzimy przy tym samym, tym mniejszą radość nam to sprawia. Nuda, nuda, nuda. 

      I tutaj postawię kropkę. Nie ma puenty – ja zachęcam jedynie, by – nawet, gdy w końcu znajdziemy swoje ulubione piwo – nie zasypiać gruszek w popiele i nadal poszukiwać nowych smaków; albo wracać do tych, które już znamy i lubimy, byle by zachować różnorodność. Bo (zabrzmi to jak slogan jakiejś lewicowej organizacji): w różnorodności siła!

2 komentarze :

  1. Zgadzam się z Tobą Wojtek.
    Ja np. dzisiaj na "Andrzejki" biorę sześć różnych piw. Trzy z Wrężela, jednego wita, pilsa i coś tam jeszcze. Idę na typową (koncernową) domówkę do kolegi, gdzie będzie parę osób - mam nadzieję, że nie trzeba będzie zbierać szczen z podłogi...

    OdpowiedzUsuń